Wróciłam

Minęło tyle czasu odkąd tu zaglądałam, że zaczęłam się zastanawiać czy w ogołe utrzymywać tę stronę. Ale jednak trochę pracy w nią włożyłam, sporo wspomnień tu zamieściłam, więc póki co strona istnieje. 🙂

Przez dwa lata, bo chyba tyle minęło od ostatniego wpisu sporo się wydarzyło i zmieniło.

Pewnie nie zdołam wszystkiego tutaj zamieścić, ale raz na ajkiś czas tu zajrzę i opiszę wspomnienia.

Niby Dzieci coraz starsze i powinno być teoretycznie łatwiej, to jednak ja nadal nie ogarniam, czasowo zwłaszcza, ale o tym kiedy indziej.

Do następnego.

A

Nowa szkoła i przedszkole

Moje Świrki zaczęły w tym tygodniu nowy etap: nową szkołę i nowe przedszkole.

Oczywiście nie byłyby Świrkami, gdyby na czas 1 września się nie pochorowały, dlatego nie mam pięknych zdjęć, ba!, nie mam żadnych zdjęć z pierwszego dnia w szkole i w przedszkolu.

Zaczęliśmy w poniedziałek, 6 września, i na razie nie ogarniam – wrócę tu jak zacznę. 😉

A

Dzień Mamy

Dzisiaj Dzień Mamy.

Jak zwykle u nas wszystko w biegu, na nic nie ma czasu.

Całe szczęście, ze akurat jestem jeszcze w trybie pracy zdalnej, więc tu trochę czasu zaoszczędziliśmy. 😉

Okazuje się, że Mała nie jest już taka bardzo mała i wymyśliła plan. 😉

Razem z Młodym zrobili laurki (w sensie bardziej Mała zrobiła, ale dali mi je wspólnie). Jeszcze nie zdążyłam zrobić zdjęcia.

Tatę poprosiła o zakup tortu. Zjedliśmy wszyscy w 5 minut. Był pyszny. 🙂

A potem zamówiliśmy sobie obiad, żebym nie stała przy garach.

A na kolację były lody i wczorajsze naleśniki.

Taki Dzień Mamy bez spiny (głównie z mojej strony) i bez nadęcia, że oto jeden dzień w roku należy traktować mamę jak królową.

A

Rudolf czerwononosy

Jak co roku staram się, żeby wspólnie z Dziećmi zrobić ozdoby świąteczne.

Zaczęło się jeszcze kiedy Mała była mała i tak jakoś z nami zostało.

W tym roku robiliśmy patyczkowe renifery.

Do wykonania tych ozdób potrzebne będą:

patyczki laryngologiczne (trzy na jednego renifera)

brązowa farba (u nas w trzech odcieniach)

sztuczne oczy

pompony

klej na gorąco

pędzelki i pojemnik na wodę

nożyczki

sznurek

pojemniczki na farbę

suszarka

Zaczęliśmy tradycyjnie od zabezpieczenia stołu. Zawsze używałam przeciętego worka naśmieci, ale zdecydowanie lepiej sprawdza się folia stretchowa, bo nie zwija się i nie ślizga.

Następnie na tackę wycisnęłam odrobinę farby, każdemu wręczyłam zestaw trzech patyczków, pędzelek oraz pojemnik z wodą.

Po pomalowaniu jednej ze stron albo należy odłożyć patyczki do wyschnięcia, albo, jeśli ma się niecierpliwe Dzieci, użyć suszarki.

Następnie czynność powtórzyć z drugą stroną patyczków.

Za pomocą kleju na gorąco przykleić patyczki, dokleić oczy, nos z pomponu, a z tyłu sznurek, dzięki któremu będzie można powiesić ozdobę na choinkę. To wykonywałam tylko ja, ze względów bezpieczeństwa.

My dodaliśmy jeszcze biały pompon na „rogu” renifera, żeby nieco ożywić kolorystykę.

Muszę stwierdzić, że w sumie bardzo sprawnie nam to poszło.

Z Małą robiłam bardzo dużo prac plastycznych, z Małym prawie wcale, ale muszę stwierdzić, z nieskrywaną dumą, że naprawdę jestem pod wrażeniem tego jak sobie poradził, jak ładnie Mu to wyszło i jak sprawnie posługiwał się pędzlem. 🙂

A

Pracująca Matka

Będzie długo, mam nadzieję, że nie za bardzo muląco.

Nie wiem czy każda kobieta będąca matką tak ma, wypowiadam się tylko za siebie.

Nie jest łatwo być mamą i spełniać się zawodowo.

I nie mówię tu o tym, że jest się w sumie na dwóch etatach, bo w pracy i w domu. I że nie ma się czasu na nic i ciągle się jest zmęczonym. Nie, nie mówię o tym, mówię ogólnie.

Po tym jak urodziła się Mała, ja naprawdę myślałam, że po roku macierzyńskiego wrócę do pracy. I w sumie wróciłam, na niecałe dwa miesiące, bo Mała okrutnie chorowała w żłobku, a dojazdy do mojej ówczesnej pracy mnie wykańczały (wstawałam o 4:30, żeby na 6:00 być w pracy, o 14:00 wychodziłam i już o 16 z minutami byłam w domu, po tym jak odebrałam Małą ze żłobka). Postanowiłam, że wychowawczy to nie jest zły pomysł i w tak zwanym międzyczasie będę szukać nowej pracy. Moim najważniejszym kryterium była odległość. Miało być przede wszystkim blisko.

Tak się złożyło, że pracę znalazłam. Mała poszła do żłobka, a ja do nowej pracy.

Tak się dziwnie złożyło, że w momencie pewnych zmian kadrowych, wraz z Koleżanką zostałyśmy zapytane czy planujemy kolejne dziecko.

Dla mnie to pytanie było tak absurdalne i tak nie na miejscu, że postanowiłam na nie nie odpowiadać, ale ponieważ Koleżanka odpowiedziała, zwrócono się do mnie bezpośrednio.

Nigdy nie kryłam się z tym, że chcę mieć dwójkę Dzieci i tak też wtedy odpowiedziałam, że tak, planuję drugie Dziecko, tylko nie mogę bliżej określić czasu. Chciałam popracować trochę w nowym miejscu, nabyć pewności. Jak zwykle w takich momentach życie pisze przedziwne scenariusze i niedługo potem okazało się, że jestem w ciąży z Młodym.

To co usłyszałam od Pracodawcy, kiedy mu o tym powiedziałam, z pewnością nadawałoby się do pozwu o mobbing.

Generalnie wiedziałam, że nie ma tu dla mnie miejsca.

Kiedy skończył mi się macierzyński, przeszłam na wychowawczy i Młody bliżej 2 roku życia poszedł do żłobka, a ja wróciłam do pracy. Wróciłam, bo było jednak było dla mnie miejsce, ale tylko dlatego, że dwie Znajome z działu po prostu zaszły w ciąże.

Pracowało mi się średnio, szukałam zmiany, ale wtedy spadły na nas kolejne choroby Młodego i z szukaniem innej pracy dałam sobie spokój.

Pracodawca był na tyle uprzejmy, że umożliwił mi pracę zdalną na czas choroby Dzieci.

Potem przyszła pandemia, zamknięcie przedszkoli i żłobków oraz odmowa Pracodawcy możliwości pracy zdalnej, sprawiła, że byłam na zasiłku opiekuńczym. Po tym jak zasiłek się skończył, wróciłam do pracy i pierwszego dnia dostałam wypowiedzenie.

Nie było to dla mnie zaskoczeniem, niczego innego w sumie się nie spodziewałam.

Gdybym miała możliwość cofnąć się w czasie, zrobiłabym dokładnie to samo.

Dlaczego?

Bo w czasie trwania zasiłku doprowadziłam moje Dzieci pod względem zdrowotnym do akceptowalnego stanu. Młody pierwszy raz miał prawidłowe badanie słuchu, póki co zabieg drenażu jest odroczony. Więc mimo, że jestem aktualnie bezrobotna, to nie żałuję moich decyzji.

Prawda jest jednak taka, że zaczyna mnie nieco przerażać ten stan rzeczy. Dlaczego? Bo szukanie pracy w tym momencie nie należy do łatwych.

Po pierwsze nie umiem aplikować do firm, które nie prowadzą rekrutacji. Po drugie, zawsze aplikuję na stanowiska, do których pasuje mój profil, nigdy nie aplikuję zupełnie przypadkiem. Po trzecie, jak się okazuje, pytania o sytuację rodzinną, nie są takie niespotykane. I gdy mówię, ze mam dwójkę Dzieci, pada pytanie o ich wiek. I choćby nie wiem jak dobrze poszła mi część merytoryczna spotkania, i choćbym się oczekiwaniami finansowymi wstrzeliła w widełki, to w tym momencie już wiem, że nic z tego nie będzie.

To cholernie przykre. Bo nie aplikuję na stanowisko prezesa czy dyrektora. Tak, mam Dzieci, ale pewnie jak część osób pracujących w danej firmie. Nie zamierzam również kłamać, że jeśli będzie miała miejsce nieprzewidywalna sytuacja, to niestety, ale praca nigdy nie będzie dla mnie ważniejsza niż Dzieci (i właśnie dlatego straciłam, tą w której do tej pory pracowałam).

Póki co szukam.

Idzie średnio, to znaczy jakieś tam spotkania się odbywają (fajnie, ze są to spotkania on-line, więc jestem u siebie w domu, nie muszę wychodzić i tracić czasu na dojazd, i tylko górna część garderoby musi być wyprasowana ;)), ale póki co nic z tych spotkań nie wynika.

Ale w sumie szukam dopiero niecały miesiąc, więc może nie ma co narzekać i się załamywać?

A

Udało się

Pamiętam jaka byłam ambitna kiedy zaczęłam odpieluchowywać Małą. Małą nie miała jeszcze dwóch lat i była całkowicie odpieluchowana (całkowicie, czyli nie zakładałam Jej asekuracyjnie pieluszki na noc).

Ale pamiętam też ile nas to nerwów kosztowało, ile prób kończyło się niepowodzeniem.

Z Młodym stwierdziłam, ze nie ma się co spieszyć. Co prawda jakieś próby przed drugimi urodzinami zaczęliśmy, ale szło jak krew z nosa. Dodatkowo pod koniec 2019 roku zaczęły się lawinowe choróbska i jakoś tak wygodniej było mi z pieluchą.

Młody skończył dwa lata i stwierdziłam, ze zaczekam aż przyjdzie lato, bo wiadomo, że wtedy łatwiej i pranie szybciej schnie. 😉

W marcu w związku z pandemią zaczęła się kwarantanna.

Pomyślałam, że może to dobry moment.

Ale zaraz na początku kwarantanny skończyło się to niepowodzeniem. Młody reagował histerycznym krzykiem, kiedy proponowałam wizytę w toalecie, a jeszcze większym, kiedy tłumaczyłam, że będzie bez pieluszki.

Odpuściłam.

Ale tuż po Świętach Wielkanocnych stwierdziłam, że spróbujemy znowu.

Na początku był płacz, krzyk, ale kupiłam gacie z pieskami i jakoś poszło. Oczywiście przez dwa pierwsze dni udało nam się może tylko 2-3 razy uniknąć mokrych plam, ale potem poszło.

Nie mogę stwierdzić, że jest całkowicie odpieluchowany, bo na noc asekuracyjnie zakładam jeszcze pieluszkę, poza tym widzę, że On jednak ma jakiś sentyment do pieluch, bo przed kąpielą zawsze przypomina mi, że trzeba ją wziąć.

Więc na razie biorę, póki paczka się nie skończy, ale w ciągu dnia, nawet na drzemkę już nie zakładam.

Jestem z nas dumna. 😉

A

Co będzie dalej?

Kiedy Mała przyszła na świat pilnowałam dosłownie wszystkiego, oczywiście stosownie do wieku, żeby rozwijała się plastycznie, motorycznie, sensorycznie i logopedycznie, żeby nie brała czyjejś zabawki, żeby odpowiadała na powitania i co ważniejsze, żeby sama mówiła „dzień dobry”, żeby była odpowiedzialna i nie miała dziwnych pomysłów.

Z perspektywy czasu, mogę stwierdzić, że w większości nawet mi się to udało. Nie mogę stwierdzić, że wszystko co sobie założyłam było dobre, bo część rzeczy na pewno bym zmieniła (jak choćby to, że jednak większość dzieci jest teraz tak okrutna i zadufana, że w sumie bycie grzecznym i sprawiedliwym się nie opłaca).

Kiedy na świat przyszedł Młody wiedziałam, że nie chcę popełniać pewnych błędów ponownie, więc wystrzegałam się określonych, znanych mi zachowań – na przykład kiedy w piaskownicy jest sytuacja konfliktowa, nie biegnę od razu jako rozjemca, tylko czekam i patrzę jak radzi sobie Młody, bo mimo, że nie mówi za dużo, radzi sobie dobrze. Wkraczam dopiero kiedy dochodzi do rękoczynów, i przyznaję, że w większości przypadków w tych sytuacjach, gdy rękoczyny są na Młodym.

Ale zarówno w przypadku Małej jak i Młodego od początku tłumaczyłam trudne i niebezpieczne sytuacje, ucząc w ten sposób odpowiedniego i odpowiedzialnego zachowania. Czyli nie zatrzymujemy się na środku jezdni, nie wyrywamy się z rąk mamy, nie podchodzimy pod huśtawkę i tak dalej i tak dalej.

Nie wiem jak to się stało, ale dzisiaj Młody najpierw rano SAM OTWORZYŁ sobie drzwi na balkon i wyszedł zdjąć swoją ulubioną bluzkę z suszarki (i w sumie gdyby nie Mała, to byśmy nawet o tym nie wiedzieli, bo byliśmy w tym czasie w kuchni). A klika godzin później poszedł do łazienki i, tym razem w asyście Małej, rozchichranej jak 150, odkręcił wodę nad wanną i mydłem w kostce umył sobie głowę.

Nie mam zdjęć ani z jednej, ani z drugiej akcji, bo obie tak mnie zamurowały, że nie wiedziałam w ogóle co się dzieje.

Wprost nie mogę doczekać się co się będzie działo jak będzie już tak samodzielny jak jest teraz Mała.

A

Ciężkie czasy

Siedzimy w domu, z wiadomych przyczyn.

I tak kątem oka patrzę na to co się dzieje wokół.

Zawsze denerwowało mnie ocenianie i narzucanie swojego zdania przez innych. Okazuje się, że niekwestionowanymi mistrzami w tej dziedzinie są oczywiście wszyscy rodzice.

Nie znoszę sytuacji, w której ktoś myśli, że skoro on ma/zrobił/myśli (itp.) w ten sposób, to każdy inny też tak powinien, bo inaczej na pewno ma/zrobił/myśli źle.

Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby drugiej matce narzucać swoje metody wychowawcze czy sposoby radzenia sobie z jakimś problemem. Bo każde Dziecko jest inne, każdy Rodzic jest inny, każda sytuacja jest inna.

Pamiętam jak bardzo zazdrościłam Znajomym, że ich Dzieci samodzielnie zasypiają. Pamiętam jak przez dwa tygodnie „trenowałam” Małą, żeby Ona też zasypiała samodzielnie. I pamiętam jak bardzo źle myślałam w tym czasie o sobie, bo Ona płakała, ja nie chciałam rezygnować z „treningu” i czułam jak pętla zaciska mi się na szyi. Ostatecznie zrezygnowałam i jak się okazało Mała do tej pory nie zasypia sama. Bo widocznie takim jest Dzieckiem.

Ja swoje Dzieci kładę spać mniej więcej o tej samej porze każdego dnia, bo tak sobie założyłam, bo tylko jak pójdą spać mogę złapać oddech, mogę mieć chwilę dla siebie. I zawsze staram się, żeby o 21. już spały. Dla mnie nie do wyobrażenia jest położyć Dzieci spać o 23. Ale w rozmowie z Rodzicami, którzy tak robią, nie wyjeżdżam z tekstem, że są porąbani, bo kładą tak późno Dziecko spać. Skoro im to odpowiada, to mnie nic do tego.

Pisałam kiedyś o problemach z jedzeniem Małej, pisałam, że my poradziliśmy sobie w określony sposób (nie chcesz, nie jedz, ale następny posiłek za 3 godziny), i u nas ten sposób się sprawdził, ale niekoniecznie musiał sprawdzić się u kogoś innego. Nie wyobrażam sobie więc namawiać kogoś do słuszności mojego podejścia.

U nas kwestia próbowania nowych smaków wygląda tak, że Młody łyka wszystko jak bocian, a Mała nie bardzo. Nie zmuszam, żeby nie zniechęcić, może kiedyś sama powie, że chciałaby spróbować (tak było na przykład z kiszoną kapustą). Więc jak widzę lub słyszę teksty w stylu: „Rodzicu, nie przestawaj zachęcać do próbowania nowych smaków”, to szlag mnie trafia. Bo to, że u Ciebie się sprawdziło, nie znaczy, że u każdego tak będzie.

Pamiętam jak uczyłam Małą pić wodę z kubeczka. Na Nią zadziałała metoda kubek niekapek dostępny wśród zabawek. Ale na Młodym już się to nie sprawdziło, bo Młody od razu chciał pić z „dorosłego” kubka.

Czy naprawdę jest tak, ze każdy uważa się za najmądrzejszego i każdy myśli, że postępuje w jedyny słuszny sposób?

Przejdźmy teraz do chwili obecnej.

Jest ciężko, mamy okres kwarantanny.

My tej kwarantanny przestrzegamy. Siedzimy w domu, wychodzimy tylko gdy to jest konieczne, czyli po małe zakupy lub do apteki.

Mamy to nieszczęście, że mieszkamy w bloku, więc nie mamy możliwości skorzystania z ładnej pogody na zewnątrz. Dzieci wietrzę na balkonie. 🙂

Ale głównie jesteśmy zamknięci w małym mieszkaniu.

Wkurza mnie ta sytuacja, bardzo. Dostaję świra. Robimy różne rzeczy kolorujemy, układamy klocki i puzzle, ćwiczymy, tańczymy, malujemy, gotujemy, fakturujemy się (groch, kasza, piaski kinetyczne i masy plastyczne), czytamy, gramy w gry, ale oglądamy też bajki i inne pierdoły w tv. Ja tak robię, dla nas to jest ok, na to pozwalam. Ale ostatnio usłyszałam, że to nieedukacyjne, że przecież tyle mam teraz czasu, powinnam jakoś kreatywnie spędzić go z Dziećmi. A to, że nie wychodzę na spacer z Dziećmi w ogóle jest nie do pomyślenia. No szlag mnie trafił.

Co to znaczy spędzać czas kreatywnie? Co do spaceru – przez okno widzę mnóstwo spacerujących ludzi, oczywiście zazdroszczę im możliwości zaczerpnięcia świeżego powietrza, ale mnie strach po prostu powstrzymuje przed wyjściem, boję się, że Młody coś złapie (niekoniecznie od razu koronę, ale jakieś inne paskudztwo i co wtedy zrobię? Gdzie z Nim się udam?)

Czy nawet w takich chwilach nie jesteśmy w stanie powstrzymać się od oceniania i krytykowania innych?

Musiałam wylać z siebie ten gniew, żeby we mnie nie skisł. 😉

A

Karnawałowe szaleństwo

14 lutego i Mała i Młody maja u siebie w przedszkolu bar karnawałowy. Oczywiście, jak to w większości przedszkoli bywa, bal = przebranie.

Ze względu na mocno ograniczone zasoby czasowe Małą chciałam podejść sposobem, powiedziałam Jej, że jest bal i, że może chciałabym być baletnicą, no bo w sumie ma spódnicę ze stroju meduzy.

Mała jednak nie chciała, powiedziała, ze chce być Frost i że chciałaby żebym zrobiła Jej strój.

Już w drodze do pracy myślałam jak mógłby wyglądać.

Kupiłam więc kobaltową bluzę i legginsy. Do rękawów i dołu bluzy doszyłam polarkowe mankiety. Na bluzie ze srebrnej brokatowej tasiemki naszyłam aplikację imitującą lód.

Z folii aluminiowej zrobiłam supermoc, którą przyszyłam do rękawiczki.

Kupiłam też błękitne rajstopy, które będę imitować buty, a z polaru zrobiłam też ocieplające „bufki” na łydki. Akurat bufki są najsłabszym elementem stroju, wyszły mi trochę nierówne i zdecydowanie za szerokie, ale nie miałam już ani czasu, ani siły na zmianę.

Usta pomalowałyśmy na niebiesko.

Żeby mieć czyste sumienie doszłam do wniosku, że muszę też zrobić strój dla Młodego.

Na szczęście Młody nie jest tak wymagający, jeszcze.

Kupiłam spodnie moro i czarną bluzkę.

Z kartonu zrobiłam miecz i tarczę. Pomalowałam je srebrną i niebieską farbą.

Do spodniej części tarczy dokleiłam uchwyt z gumki, a rękojeść miecza owinęłam sznurkiem.

Na twarzy czarną kredką chciałam zrobić barwy wojownicze, ale nie dał się. 😉

Nie udało mi się w sumie chyba zrobić żadnego ostrego zdjęcia Młodemu i oświetlenie mam dostosowane do mieszkania, a nie do sesji zdjęciowych, więc zdjęcia są jakie są.

I tak prezentują się moje Dzieciorki. 😉

A

Wielka Fabryka Pierniczków

Tłumaczę sobie (żeby nie zwariować), że w chorobie Dzieci też można doszukać się pozytywów.

Ja na przykład znalazłam taki, że miałam czas i wspólnie mogliśmy zrobić świąteczne pierniczki.

Przepis na pierniczki znalazłam sama nie pamiętam gdzie, trochę go zmodyfikowałam.

Potrzebne jest:

55 dkg mąki

20 dkg cukru pudru

przyprawa korzenna

2 łyżeczki sody

1 jajko

20 dkg miodu

200 g roztopionego masła

1 łyżeczka kakao (opcjonalnie)

Mąkę przesiać do miski, pozostałe składniki, wyrobić ciasto.

Wałkować na grubość ok. 2 mm, piec w 200 stopniach przez 6-7 minut.

WAŻNE: czas jest ważny, powyżej 7 minut pierniczki robią się strasznie gorzkie. Ilość cukru pudru i miodu można modyfikować, należy jednak pamiętać, że im więcej miodu, tym twardsze będą pierniki.

Tu już konsumpcja w trakcie pieczenia. 😉 Bardzo lubię to zdjęcie.

Pierniki upiekliśmy i mieliśmy lukrować je następnego dnia. Ale po pierwsze – z przygotowanej porcji połowa zniknęła, a po 2 – niestety akurat wyskoczył nam nieplanowany wyjazd do lekarza.

Ale ponieważ strasznie nie lubię nie dotrzymywać danego słowa, zwłaszcza Dzieciom, upiekłam drugą porcję pierników (tym razem już samodzielnie, żeby było szybciej) i przygotowałam ją do lukrowania.

Do przygotowania lukru użyłam:

10 dkg cukru pudru

1 łyżkę gorącej wody

1 łyżkę soku z cytryny

Lukier wyszedł bardzo dobry w smaku, ale jeśli chodzi o wygląd, miał znacznie gorszy, niż ten, który do tej pory robiłam, czyli z białka i z cukru pudru.

Wspólnie z Małą wybrałyśmy barwniki i podzieliłyśmy przygotowany lukier, żeby go z nimi wymieszać.

I Dzieciorki lukrowały.

Ponownie Mała więcej i chętniej. Młody trochę polukrował, ale większą frajdę sprawiało Mu zanurzenie łapki w miseczce i fakturowanie się oraz konsumowanie pierników.

W tym miejscu moim Czytelnikom,
stałym i tym okazjonalnym oraz tym, którzy zaglądają tu, żeby później spamować moją skrzynkę, składam życzenia pogodnych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia!

A